Na kilka lat zarzuciłam treningi na rzecz bezwzględnej fascynacji i miłości do świata biznesu, który wciągnął mnie tak bardzo, że czasami zapominałam, jak się nazywam. Była to jazda bez trzymanki, bo moja definicja businesswoman brzmiała: zero snu albo tyle, aby przeżyć, max dwa posiłki dziennie, ale zazwyczaj jeden, tak po mistrzowsku a do tego presja i wciąż w pogoni za mocniej i więcej. A jak już było więcej, to zganicie, co dalej? Oczywiście znowu więcej i tak bez końca!
Moja wiecznie wzburzona, rwąca i pędząca rzeka, a ja w niej, wciąż walcząca…, tak, tak, znam definicję masochizmu, bo pracoholizm jest zbyt delikatny. W pewnym momencie nie potrzebowałam już presji z zewnątrz, bo wewnętrzna była tak silna, że powalała tamtą jednym ciosem w pierwszej rundzie. Taki ze mnie Rocky biznesu, poobijany, zmęczony, ale radosny, choć przez podbite oczy ledwie dostrzegający to szczęście! Najlepiej mi tu pasuje cytat „ciemność, ciemność widzę”. A jak już miałam te upragnione 5 minut, to serwowałam sobie ultra maraton dokąd płuca i serce się nie zbuntowały. Nigdy nie dobiegałam do mety, niestety.
I tak bym biegała jak ten chomik w kołowrotku, ale los się jednak zlitował, trafiłam do Kuźni i pod oko trenera, Maćka Pietkiewicza. Od tego dnia piję niemal codziennie wyjątkowy shake - trzy smaki wyzwolenia: piekło, czyściec i upragnione niebo. Na marginesie, zwlekałam kilka miesięcy zanim przekroczyłam próg Kuźni, chyba podświadomie wyczuwałam już lekkie wstrząsy i zbliżające się trzęsienie ziemi, które wprowadzi nowy ład w moim życiu. Całkiem poważnie, to nie przewidziałam, że zmieni się wszystko. Nie chodzi o cele sportowe, choć początkowo to było dla mnie kluczowe. Za ten cel gotowa byłam zapłacić każdą sumę, jak hazardzista w kasynowym raju, ale w tym przypadku nominałem było zdrowie. Tak, jako maniaczka podnoszenia poprzeczki wchodziłam na drabinę i stawiałam ją nierealnie wysoko, aby sobie coś udowodnić.
Wiem doskonale co, że mam kontrolę i do mnie należy zawsze ostatnie słowo. A tu taka niespodzianka, kropla drążyła skałę, to chyba była strategia trenera na mój typ. Dałam się tak łatwo podejść, ech, powinnam czuć porażkę, a czuję wdzięczność i co więcej, uważam to za mój sukces.
Teraz uwaga, myślę, że to dobry moment, czujny czytelniku, tylko Ci się zdaje, to nie jest artykuł sponsorowany. To co czytasz, to szczera wypowiedź kobiety walczącej w świecie biznesu, która znalazła sposób na uwolnienie umysłu, takie trochę studium przypadku rybki biznesu. Wiele osób zapewne potrafi świetnie zaplanować swoją aktywność w pełni samodzielnie - och Wy szczęściarze, ale wcale Wam nie zazdroszczę, serio, serio. Nawet nie wiedziałam, jak mi potrzeba oddać tę odpowiedzialność i podzielić się swoją kontrolą. Czuję, jakbym podczas każdego treningu pokonywała tę upragnioną metę. Działam lepiej, sypiam dłużej (sen staje się powoli moim kumplem), nie jestem jeszcze mistrzynią regularnych posiłków, ale jeden krok w tył, dwa do przodu i jakoś pokonuję ten dystans. Czuję się po prostu dobrze.
Oto historia pewnego szaleństwa, które rozbiło się na kawałki, a te drobiazgi na nowo układają się w równowagę. Można? Można! Każdy trening to moja niezbędna dzienna porcja endorfin i akurat te suplementy biorę regularnie (nad resztą wciąż pracuję).
Uściski
Anna Madajska
Businesswoman, rybka biznesu